-
Operacje plastyczne kontra czar Magicznych Indii
18 lipca 2013 Kosmetyki
-
Nóż. Nie, skalpel. Zdecydowane, głębokie cięcie. Zwinne ręce chirurga. Krew, tryskająca na wszystkie strony. Boli i to bardzo. Czuję pulsującą, zwiększającą swoją objętość nieprzyjemną falę. Staram się odnaleźć jej początek, źródło z którego wypływa. Myśli zaprząta mi nieznośne szarpanie moich wnętrzności. Prawdopodobnie wszystko miało swój początek w okolicach mostka. Jednakże zaczyna promieniować na całą klatkę. Już wiem, gdzie znajduje się epicentrum bólu. To moje piersi! Co się z nimi dzieje? Ktoś wyrządza mi krzywdę! Z wielką wprawą rozciąga skórę, oddzielając mięso od tkanki tłuszczowej i gruczołów, dzięki którym kiedyś w tych miejscach ruszy domowa produkcja mleka. A teraz wkłada w otwartą przestrzeń jakiś obcy obiekt. Zimna, galaretowata substancja ląduje tam, gdzie powinny znaleźć się odstające, jędrne atrybuty kobiecości. Identyczna sytuacja spotyka drugą pierś. Czekam w napięciu na dalsze kroki rzeźnika, który się dobrał do mojego ciała.
Naciąganie skóry przypomina drastyczne pakowanie prezentu. Pudełko musi robić dobre wrażenie, być zapowiedzią ekscytacji, na jaką może liczyć obdarowany. Ale w tym przypadku wcale nie chodzi o ozdobny papier, wstążki, kokardki i bilecik z informacją o darczyńcy. Coś ostrego, niewielkiego, cienkiego łączy płaty otwartego ciała. Zaciskam zęby. Czuję wypychające się spod powiek łzy, które za wszelką cenę próbują zamanifestować swoją obecność na policzkach. Co za koszmar! Czy to się dzieje naprawdę? Mam nadzieję, że nie leżę na prawdziwym łóżku na sali operacyjnej. Niech mnie ktoś uszczypnie!
fot. fot: PAP/EPA
Ten koszmar prześladuje mnie od wielu lat. Przybiera na sile, gdy znajduję się na życiowym zakręcie, kiedy obrany cel staje się dla mnie nieosiągalny, a brak perspektyw na przyszłość uświadamia mi, iż jedyną wartością, jaką obdarzył mnie los, jest wygląd. Moja siostra na piętnaste urodziny zażyczyła sobie korektę nosa. Cała rodzina złożyła się na kosztowny, ale jakże efektowny zabieg. Dziś, będąc już pełnoletnią, Esmeralda może poszczycić się implantami pośladków, które nadały jej pupie kuszących krągłości . Regularnie odwiedza doktora Javiera, który co pół roku wstrzykuje w jej twarz botoks. Ja tymczasem wpadłam w taki impas, iż nie wiem, doprawdy nie wiem, którą drogą podążać, by wreszcie móc myśleć o sobie, jak o pełnowartościowym człowieku. Jedyne, co mam to ładna buzia i zgrabna sylwetka, całkowicie pozbawiona piersi. Czasami wydaje mi się, że jestem nieudanym żartem natury, kpiną, policzkiem wymierzonym w płeć. Na tle matki, babki i innych kobiecych potomkiń rodu Welasquez wypadam więcej niż słabo.
Większość z moich rówieśniczek marzyła o spotkaniu z Carem Piękna. Wiedziałyśmy, że często odbywa samochodowe pielgrzymki po dzielnicach Caracas w poszukiwaniu swoich nieoszlifowanych diamentów. Dostanie się pod jego skrzydła oznaczało nie tylko spory zastrzyk finansowy, ale przed wszystkim było inwestycją, która musiała się zwrócić i to z nawiązką. Jego nowe nabytki poddawały się operacjom plastycznym, by poprawić już i tak niemalże idealne ciała, proporcje i samoocenę. Tresował je na zwyciężczynie, zaopatrywał w kunsztownie zdobione suknie, wynajmował dal nich sztab specjalistów, dbających zarówno o zewnętrzną powłokę dziewczyn, jak i o odpowiednią motywację. Bowiem ambicje przyszłych Miss Wenezueli miały wykraczać poza marzenie o zdobycie tytułu Najpiękniejszej Kobiety Świata. Ta, która doświadczyła przeżyć związanych z koronacją, mogła liczyć na karierę w modelingu, w agencjach reklamy, a nawet w zawalczyć o polityczny stołek. Tylko jakim kosztem?
Boję się, okropnie się lękam ingerencji chirurga. Mam wrażenie, że na pewno będę musiała stawić czoło licznym komplikacjom. Wizja powikłań, kilkutygodniowej rehabilitacji, opuchlizny, siniaków i potwornego bólu skutecznie zniechęcają mnie do traktowania swojego ciała w kategorii plastycznej masy. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia kosztów, jakie wiążą się z zabawą w Matkę Naturę XXI wieku. Kilka milionów boliwarów mogłabym przecież wydać na przydatne kursy, które podniosłyby moje kwalifikacje, sprawiając, iż podczas rozmów o pracę miałabym większe szanse na znalezienie ciekawego etatu. Jednak wszystko i tak sprowadza się do piersi, pośladków, bioder, brzucha i oczywiście do twarzy.
Lecę samolotem. Z pewną taka nieśmiałością spoglądam przez niewielkie okno, nie dopuszczając do siebie myśli o kilometrach, jakie dzielą maszynę od ziemi. Obok mnie smacznie chrapie całkiem sympatyczny kompan podróży. Uśmiechnięte stewardesy, odziane w gustowne uniformy roznoszą pasażerom posiłek. Sąsiad z naprzeciwka zamawia koszerny obiad. Przyzwyczajona do takich zamówień załoga bez szemrania spełnia wszelkie zachcianki swoich gości. Z głośników płynie spokojna, odprężająca muzyka. Nagle blaszany ptak gubi orientację w terenie. Jego elektroniczne serce traci kontakt z rzeczywistością. Podniebny zawał samolotu daje się wszystkim we znaki. Samolot dostaje drgawek. Trzęsie nami, a potem zaczyna się obracać. Mam wrażenie, że jestem częścią ogromnego żołądka, który przeżywa prawdziwą rewolucję. Chociaż znam zakończenie, wciążłudzę się, że nie zostanę zwrócona wraz z pozostałymi składnikami pokładowego obiadu, że moje szczątki nie wylądują na dnie morza. I kiedy czuję gwałtowną zmianę ciśnienia, moje wypełnione silikonem piersi eksplodują! Bum! Kawałki opalonej skóry lądują na fotelu, na twarzy rozbudzonego towarzysza lotu. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą były dwa, okazałe wzniesienia, widzę krwawiące dziury. To jest ponad moje siły. Tracę świadomość. Spadam. Miękkie lądowanie. Otacza mnie przepocona i mokra pościel. Budzę się we własnym łóżku. Cała. Zdrowa. Wszystko jest na swoim miejscu. Jakie szczęście. Co za ulga…
Czy bycie naturalnie niedoskonałą uwłacza kobiecie? Czy powinnam pójść w ślady rówieśniczek, zacisnąć zęby, wyzbyć się obaw i oddać w ręce dobrego chirurga? Jak po latach będzie wyglądać moje ciało? Czy zdradzi ono ingerencję specjalisty? A może nie warto? Może najlepszym rozwiązaniem jest skłanianie się ku temu, co otrzymałam w pakiecie, przychodząc na ten świat? Ale skoro nauka, technika i medycyna dają tyle możliwości, prawdziwym szczytem ignorancji byłoby zaprzepaszczenie wiedzy i umiejętności tych, którzy bawią się w Boga.
Wracałam przybita kolejną rozmową z potencjalnym pracodawcą. Wystarczyła chwila konwersacji, aby stwierdził, iż nie jestem wystarczająco reprezentatywna dla jego hotelu. Wszak praca w recepcji wymaga odpowiednich warunków. Cielesnych, oczywiście. Nie wiem dlaczego zboczyłam z kursu, jaki był powód zmiany wcześniej ustalonej trasy, która miała doprowadzić mnie do domu. Może jakaś opatrzność rozłożyła parasol nad moją głową? Akurat mijałam rozstawione wzdłuż chodników, na jednej z głównych ulic, stoiska. Jedno z nich szczególnie przykuło moją uwagę. Na rozłożonym stoliku piętrzyły się pudełeczka, flakoniki i rozmaite saszetki. Zaintrygowana wielobarwnym i różnorodnym asortymentem, ruszyłam w stronę kramu. Zanim zdążyłam zapoznać się z jego zawartością, podeszła do mnie piękna Hinduska. Jak żyję nie widziałam również zniewalającej istoty. Przypominała roztańczone i rozśpiewane gwiazdy bollywodzkich filmów, które z gracją poruszały się po parkietach, uwodząc przystojnych amantów. Gdyby zaproponowała mi zamianę ciał, bez zastanowienia przystałabym na jej warunki. Ona tymczasem niespodziewanie chwyciła moją dłoń i przemawiając do mnie w moim ojczystym języku, zapytała:
- Nie szukaj dalej. U mnie znajdziesz to, czego ci potrzeba.
Zdziwiła mnie wielce jej pewność siebie. Nie wiedziałam czy jest kolejną nawiedzoną uliczną cyganką w przebraniu atrakcyjnej mieszkanki Indii, czy po prostu genialnie opanowała zasady ulicznego marketingu. W końcu wydusiłam z siebie kilka słów.
- Akurat to, na czym mi najbardziej zależy jest poza Pani zasięgiem…
- Przekonajmy się…- stwierdziła z rozbrajającą szczerością.
Wystarczyło jej kilka spojrzeń, którymi omotała moją sylwetkę, by chwycić jeden z kartoników i rozpocząć monolog perfekcyjnego sprzedawcy.
- Oto remedium na twoje skórne bolączki. Wielofunkcyjna maseczka, która dostosowuje się do potrzeb swojej właścicielki. Od dziś możesz zapomnieć o innych kosmetykach, ona z sukcesem zastąpi kremy, żele i inne specyfiki.
- A niby w czym miałaby mi pomóc ta maseczka?- spytałam lekko znużona naszą konwersacją
- Skin-Toneup nie jest gotowcem, który zasili szeregi produktów w twojej toaletce. To mój sposób na to, by nadać obliczu blasku, oczyścić skórę z zanieczyszczeń i co najważniejsze, sprawić, by przestała się nieestetycznie świecić. Cały sekret tkwi w jej składnikach, których filarem jest armeńska glinka Multani-Mati. Ten kosmetyk idealnie dopasowuje się do potrzeb każdej cery.
- Według mnie, jak coś jest do wszystkiego, to tak naprawdę nie sprawdza się w żaden sposób- skomentowałam poirytowana nachalnością sprzedawczyni.
- Nie przekonasz się, dopóki ni spróbujesz. Ryzykujesz tylko wyrzuty sumienia, które dopadną cię, gdy zobaczysz pierwsze rezultaty i zdasz sobie sprawę z tego w jak wielkim błędzie byłaś.
Czekałam na kulminacyjny punkt naszej konwersacji. Spodziewałam się wielkiej bomby, albo haczyka. Jednak nie było mi dane doświadczyć ani jednego ani drugiego. Kiedy kobieta podała mi cenę produktu, doszłam do wniosku, iż nie nadwyręży ona mojego skromnego budżetu i w końcu mogę zafundować sobie odrobinę przyjemności. Nie bez lekkiego wahania, sięgnęłam po portmonetkę. Przekazałam sprzedawczyni odpowiednią ilość banknotów, odebrałam swój zakup po czym udałam się w stronę domu. Tam, zamknięta w czterech ścianach łazienki, późnym popołudniem przystąpiłam do rozpieczętowania kartonika.
Pomarańczowe pudełko przywodziło na myśl soczyste, dojrzałe mango. Umieszczone na jego powierzchni angielskie napisy głosiły, iż maseczka należy do darów natury. Dobrze, że lokalny dystrybutor zadbał o zrozumiałe tłumaczenie.
Ponadto muszę stwierdzić, iż niezwykle przemawiała do mnie grafika, przedstawiająca laski cynamonu, aloes, pomarańczę i płatki róży. Kiedy już naruszyłam zabezpieczenie kartonika, jakim była przezroczysta naklejka, dająca mi pewność, iż nikt przede mną nie miał styczności z zakupem, ujrzałam wydrukowane na otwarciu podziękowanie, które dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu, iż dokonałam słusznego zakupu.
Maseczka Naturoriche, funkcjonującej na rynku od 1978 roku marki Hesh, znajdowała się w przezroczystej torebce, ozdobionej logo producenta. Spora ilość jasnobrązowego proszku od razu skojarzyła mi się z ulubioną, aromatyczną przyprawą. Wyczytałam, iż zakupiony produkt sprawdzi się u osób, posiadających zarówno suchą, jak i tłustą cerę. Jednakże jego właściwości uzależnione były od prawidłowego przygotowania mieszanki. Bowiem ten kuszący swym zapachem puder można było połączyć ze zwykłą wodą (w przypadku problemów z nadmiarem sebum) lub z lub użyć wody różanej, tradycyjnego bądź sojowego mleka. Wówczas była idealnym produktem dla posiadaczy suchej cery.
Do porcelanowej miseczki wsypałam dość sporo wyglądającego jak starty cynamon proszku, który w dalszej kolejności zalałam wodą. Na moje nieszczęście producent nie pokwapił się, by podać dokładne ilości poszczególnych komponentów maseczki. Lakoniczna informacja, iż muszę uzyskać produkt finalny o konsystencji pasty, wymogła na mnie konieczność poeksperymentowania. Ponieważ przedobrzyłam z płynem, ponownie skorzystałam z sypkiego składnika. Dokładnie mieszając proszek i wodę stworzyłam niezbyt gęstą substancję, którą zaczęłam nakładać na oczyszczoną z makijażu, umytą twarz.
Sądziłam, że ,,domowej roboty” maseczka nie będzie chciała współpracować z moją skórą, że zacznie z niej spływać- nic bardziej mylnego. Choć zrobiłam jej zbyt wiele, wykorzystałam w całości zawartość miseczki podczas jednej aplikacji. Kosmetyk dobrze przywierał do twarzy, pozwolił mi nawet wykonać delikatny masaż, co uczyniłam zgodnie z zaleceniami pomysłodawcy maseczki. Potem zaś głowę zaprzątnęły mi domowe czynności. Oddaliłam się z łazienki na całe 20 minut.
W trakcie zabiegu towarzyszył mi niezwykle przyjemny aromat, w którym ewidentnie dominowały nutki cynamonu, drzewa sandałowego i pomarańczy. Czułam się, jakby ktoś przemienił mnie w bożonarodzeniowy piernik. Prawdziwa rozkosz dla zmysłu powonienia! Mogłabym mieć zastrzeżenia jedynie do barwy maseczki. Nie mogłam oprzeć się myślom, iż przypomina mi… nie, nie błoto, coś bardziej ludzkiego, czego nasz organizm systematycznie się pozbywa. Nałożony na twarz kosmetyk z minuty na minutę zaczął zastygać, twardnieć i wywołał lekkie, przejściowe uczucie szczypania. Po pozbyciu się makijażu, potraktowałam skórę żelem o właściwościach matujących. Stąd towarzyszyło mi uczucie nieprzyjemnego ściągnięcia, które odeszło w zapomnienie po zastosowaniu aromatycznej maski.
Po kwadransie większa część mojej buzi pokryta była zaschniętą maseczką. Tam, gdzie nałożyłam ją w bardzo obfitych ilościach, nadal mogłam zauważyć mokre obszary. Na szczęście już nic mnie nie piekło. Gdy minęło 20 minut, udałam się do łazienki, by zmyć resztki kosmetyku. Czynność ta przebiegła sprawnie i pomyślnie, bez żadnych komplikacji, związanych z potrzebą silnego ścierania glinki. Uwolniona od maseczki twarz nie była zaczerwieniona. Dostrzegłam, że produkt poradził sobie z zaskórnikami, które zniknęły z nosa i brody. Ponadto buzia wyglądała na rozjaśnioną i pozbawioną tłustej warstwy. Zanim zdążyłam nacieszyć cię efektem, skóra ponownie dopomniała się o porcję nawilżającego kosmetyku. Sięgnęłam więc po kolagen w kremie i zaaplikowałam sobie niewielką dawkę.
Następnego dnia rzeczywiście skóra nie wymagała aż tak intensywnych czynności, mających na celu pozbycie się nadmiernej ilości sebum. Zachęcona rezultatem zaczęłam stosować maseczkę 2-3 razy w tygodniu, aż do opróżnienia pudełeczka.
Dziś wychodzę z założenia, że mogę zmienić swój wygląd za pomocą drastycznych rozwiązań i środków, albo zainwestować w nieinwazyjne kosmetyki, które co prawda doraźnie, ale widocznie wpłyną na poprawę samopoczucia, chociażby przez sam fakt samodzielnego (po części) wykonania jakiegoś produktu, albo dzięki jego aromatycznym właściwościom.
Moja maseczka Skin-Toneup pochodzi ze sklepu Magiczne Indie
Za 100g opakowanie zapłacicie 15zł TUTAJ
Informacje, które znalazłam na stronie sklepu:
,,Skin Tone-up Hesh to maseczka do twarzy w proszku, którą nakłada się po wymieszaniu z wodą. Produkt jest w 100% naturalny, nie zawiera żadnych innych dodatków zapachowych, konserwantów, barwników czy zagęszczaczy. Nie zawiera zanieczyszczeń, które mogą znajdować się w nie oryginalnych a zwłaszcza nie oznakowanych produktach.
Bogactwo aktywnych składników roślinnych sprawia, że jest to unikalny produkt polecany przede wszystkim dla cery zanieczyszczonej, pozbawionej blasku i z zakłóconą gospodarką hydrolipidową skutkującą nadmiernym przesuszeniem lub wzmożoną produkcją sebum.
Kluczowe składniki maseczki to między innymi:
- aloes nawilżający i pielęgnujący nawet wymagającą skórę
- neem czyli miodla indyjska o działaniu antybakteryjnym
- róża stanowiąca doskonałe źródło witaminy C
- skórka pomarańczowa jako substancja oczyszczająca i odświeżająca skórę
- glinka Multani Mati bogata w krzem, tlenki żelaza, glin, magnez, wapń i kryształy szafiru, która zaopatruje skórę w minerały, odżywia ją i usuwa przebarwienia i nierówności w kolorycie.
Maseczki sporządzonej na tej bazie można używać do każdego typu cery, jednak należy indywidualnie dopasować częstotliwość wykonywania zabiegów z jej udziałem.
Przy skórze normalnej lub przesuszonej warto używać jej do gruntownego oczyszczenia skóry i odblokowania porów dwa-trzy razy w miesiącu.
Sposób użycia:
Odpowiednią ilość maseczki wymieszać z wodą (dla cery tłustej), wodą różaną lub mlekiem zwykłym lub sojowym (dla cery suchej) tak, by otrzymać konsystencję gęstej pasty. Nałożyć na twarz na około 15-20 minut, wmasować okrężnymi ruchami. Po wyschnięciu zmyć dokładnie ciepłą wodą. Na zakończenie opłukać twarz chłodną wodą.
Propozycja:
Można wymieszać około 3 łyżki stołowe maseczki z 3 łyżkami przegotowanej i ostudzonej wody i łyżką miodu.
Skład:
Aloe, Haridra, Chandan, Amla, Masurdal Powder, Wala, Manjishta, Jasat Bhasma, Shalmalikantak, Orange, Rose, Neem, Multani Mati
Uwaga:
Unikać kontaktu z oczami. W przypadku podrażnienia przemyć oczy dużą ilością wody i zasięgnąć porady lekarza. Zbyt częste stosowanie produktu może wywołać nadmierne uczucie ściągnięcia i wysuszenia skóry. Należy dostosować częstotliwość aplikowania do potrzeb skóry.
Przechowywanie:
Maseczka powinna być przechowywana w oryginalnym opakowaniu, w suchym i chłodnym miejscu. Po każdym użyciu należy dokładnie zamknąć opakowanie”.
li_lia
W październiku 2010r. zostałam mamą. Od tamtej pory godzę domowe i macierzyńskie obowiązki ze swoją pasją- pisaniem. Klawiatura jest moją najlepszą przyjaciółką. Piszę, ponieważ czuję potrzebę okiełznania myśli za pomocą liter.
test…
operacjom plastycznym mówię nie ale taką maseczką bym nie pogardziła.. oj na te upały, tym bardziej by się przydała!
Jak popatrzyłam na to pierwsze zdjęcie to mnie ciarki przeszły. Brry…
Takie dalekowschodnie kosmetyki uwielbiam!
wystraszyłaś mnie tym pierwszym zdjęciem
a maseczka wygląda trochę jak błoto, ale najważniejsze że działa
Pozdrawiam!;)
ja mam z płatków róży czeka na swój czas
Uważam że operacja plastyczna to ostateczność jeżeli kobieta jest zdesperowana a nic innego jej nie pomaga . Co do maseczki to szczerze nie spodziewałam się, że o niej będzie post
A to takie zamierzone działanie było
ech… myślałam, że coś do biustu będzie… co by go w magiczny sposób poprawiło
A w Indiach jestem zakochana i chętnie sięgnęła bym po taki specyfik !
Sięgaj Martusiu bo to jedna z lepszych maseczek, jakie miałam.
uwielbiam takie zapachy więc z chęcią bym ją wypróbowała