Śniadanie na trawie

22 lipca 2013 Kuchnia  12 komentarzy

Chociaż od kilku godzin z godną podziwu zawziętością usiłowało przedostać się przez moje zasłony, nadal skrywało swe prawdziwe zamiary. Czułam, że ten powolny wzrost temperatury ma zmylić czujność zaspanych mieszczuchów. Niepozorny poranek miał wkrótce ustąpić miejsce tej porze dnia, podczas której większość z nas zaczynała żałować ubrania dżinsów, bluz i pełnych butów. Opuszczałam mieszkanie, zaopatrzona w niewielki, piknikowy kosz. Przekręcając klucz w mosiężnych drzwiach, spojrzałam w stronę słońca, obdarzając je wyciągniętym z buzi językiem. Na przekór kaprysom deszczowego lata. To miała być piękna niedziela, której początek zamierzałam spędzić w pobliskim parku. I wcale nie kierowała mną chęć obcowania z naturą. Do zerwania się z łóżka bladym świtem użyłam lepszej motywacji…

DSC_0068

Zielone pole minowe. Jak inaczej mogłabym określić stan miejskich trawników, tych oszczędnych połaci rabatek i innego zielska, które tworzyło w środku miasta prowizoryczny skwer? Z trudem manewrowałam między małymi, średnimi i całkiem sporymi dowodami zbrodni. Właściciele merdających czworonogów postanowili przemienić park w toaletę dla swoich pupili. Taka naturalna alternatywa dla załatwiania potrzeb w kubełku ze żwirkiem w ciasnym bloku, albo garbieniem się pod balkonem sąsiadów. Lokalne władze powinny umieścić w tym miejscu tabliczki z konkretnym przesłaniem: ,,TWÓJ PIES, TWOJA KUPA, TWÓJ PROBLEM”.Tępimy palaczy pijaczków, dlaczego nie mielibyśmy wziąć się i za tych delikwentów? Wszakże pieski nie będą dreptały z plecakiem na grzbiecie, w którym ukryją łopatkę i woreczek na odchody.

Uff, z gracją udało mi się ominąć wszechobecne niebezpieczeństwa. Całe szczęście, że w najładniejszym odcinku trawnika zachował się nietknięty pas zieleni. Wyjęłam z koszyka gruby, kraciasty koc. Pięknie kontrastował z jednobarwną roślinnością. Zdecydowanym ruchem wygładziłam wszelkie nierówności, po czym zaczęłam wykładać prowizoryczną zastawę. Zamiast croissantów czy też bogatych w dodatki kanapek dziś postawiłam na puszyste ciasto z brzoskwiniami. Ubolewałam nad faktem, iż całkiem młode, ale jakże obficie mnie zaopatrujące w plony drzewko, w tym roku nie udźwignęło ciężaru dojrzałych owoców. Biedactwo, straciło kilka gałęzi, które ugięły się od nadmiaru soczystego dobrodziejstwa. Rumiane skórki brzoskwiń przemawiały do mnie, kusząc swym słodkim zapachem. Musiałam pomóc połamanej istocie, ogołacając ją do ostatniej sztuki. Część dorodnych kulek przeznaczyłam na konfitury z pozostałych zaś upiekłam ciasto.

Ostatnio kuchnia zamykała mi przed nosem drzwi. Nic dziwnego, skoro zaczęłam się czuć w niej jak w więzieniu, a wszelkie czynności związane z dysponowaniem garnkami traktowałam niczym zło konieczne. W końcu udało mi się przekroczyć jej próg z zupełnie innym nastawieniem. I jakoś nagle łyżki zaczęły do mnie lgnąć, mąka z cukrem samoczynnie odmierzały właściwe proporcje. Stał się cud, doświadczyłam kuchennego nawrócenia. Zachęcona dobrą passą, rozpoczęłam poszukiwania nieskomplikowanego przepisu. Po przewertowaniu zasobów sieci, odnalazłam idealne rozwiązanie. Rozłożyłam na stole niezbędne składniki, nagrzałam piekarnik do 180 stopni,  po czym przystąpiłam do dzieła.

- 6 jajek

- 2 szklanki przesianej mąki

- łyżeczka proszku do pieczenia

- 150ml oleju

- 3/4 szklanki cukru

- 3 łyżeczki kakao

- po łyżeczce: brązowego cukru, cynamonu,

- pół kilo pokrojonych brzoskwiń

 DSC_0046

Oddzieliłam żółtka od białek. Ostrożnie, aby nie dopuścić do skalania tych ostatnich chociażby odrobiną obcego składnika. Następnie z białej masy ubiłam sztywną pianę. Zmniejszyłam obroty miksującej maszyny, powoli dodając do masy żółtka. Później wlałam olej, wrzuciłam cukier. Na samym końcu pozostało mi wsypanie mąki wraz z proszkiem do pieczenia. Surowe ciasto podzieliłam na dwie części. Do jednej z nich dodałam kakao i tak długo mieszałam, aż masa przybrała kolor czekolady.

DSC_0055

Blachę o wymiarach 20cmx30cm wysmarowałam masłem, oprószyłam bułką tartą. W pierwszej kolejności wylałam ciemniejszą porcję. Potem jaśniejszą. Wierzch ozdobiłam owocami, które obsypałam trzcinowym cukrem, wymieszanym z cynamonem. Ciasto włożyłam do piekarnika, gdzie przebywało niecałą godzinę. Wciąż czuję rozchodzący się po kuchni aromat.

DSC_0056

Gotowy wypiek zachwycił mnie prostotą wykonania, smakiem oraz strukturą. Wysokie, nieco biszkoptowate ciasto idealnie pasowało do mojej nowej herbaty Green Energy. A jeśli o ten rozbudzający napój chodzi, to zdążyłam wyjąć z koszyka termos z gorącą wodą, otworzyć pudełeczko z herbatą, w którym na początku mieściło się 17 torebek, każda zapakowana w oddzielną, zieloną ,,kopertę”, umieścić w kubku suszone zioła, pochodzące niemalże w całości z ekologicznych upraw, zalać wodą i wtedy go ujrzałam…

DSC_0039

Zdecydowanie nie należał do osób, które tkwią w stagnacji, których egzystencja hołduje zasadzie ,,Fast food, fast life”. Biegał codziennie, każdego dnia przemierzając zaułki i główne aleje naszego zaniedbanego parku. Wpadłam na niego przypadkiem, jak zwykle zbyt późno wychodząc z domu do biura. Już miałam zgromić go wyszukanym epitetem, kiedy wszelką złość spacyfikował jednym, śnieżnobiałym uśmiechem. Nie wiem czy to nieznośny ciężar wypchanej po brzegi aktówki, czy moje super niewygodne szpili na 11cm obcasie, spowodowały nagłe zachwianie równowagi. Jakże miło było stracić kontrolę nad ciałem kiedy on, wczuwając się w rolę mego wybawiciela, zapobiegł bolesnemu upadkowi. Ległam prosto w jego opalone i cudownie wyrzeźbione ramiona. Miałam chwilowe problemy z powrotem do rzeczywistości, jednakże mój nowy znajomy skutecznie pomógł mi ponownie stanąć na nogach.

- Powinna pani pomyśleć o zmianie obuwia na bardziej przyziemne- rzucił na odchodne, poranny obiekt mego pożądania i zniknął za wielkim modrzewiem.

Nazajutrz postanowiłam powtórzyć procedurę przypadkowego spotkania. Mieszkanie opuściłam nieco wcześniej niż zazwyczaj, kierując się w stronę piekarni. Zaopatrzona w ciepłą, francuską bagietkę i najnowszy numer prawie obiektywnego dziennika, zajęłam dogodną pozycję na stanowisku numer jeden, jakim uczyniłam ławkę w pobliżu miejsca ostatniego ,,wypadku”. Na szczęście dla mojej listy obecności nie musiałam zbyt długo wyglądać na uczynnego sportowca. Pojawił się znienacka, jak podwyżka cen paliw. Z miną wygłodniałego ratlerka wpatrywałam się w niemalże błyszczące ciało przystojniaka. Z daleka wyglądał niczym skrzący się w świetle dnia Edward ze ,,Zmierzchu”. A może to tylko nachalne krople potu sprawiały takie wrażenie? W każdym razie osiągnęłam pierwszy cel. Ujrzałam go.

Nieznajomy przez chwilę szukał czegoś na trawniku po czym rozpoczął swój codzienny (jak się później miałam przekonać) rytuał. W porównaniu z jego ruchami piosenka Króla Juliana wydała mi się bezsensownymi wygibasami. O tak, ten mężczyzna nie miał żadnych problemów z efektownym wyginaniem swojego ciała. Jego plastyczne kończyny układały się z dziwaczne figury, on zaś tak sprytnie manewrował całym sobą, że zastanawiałam się czy aby czasami nie wykonano go z gumy. Zaraz, zaraz, skąd ja to znałam. Już gdzieś widziałam podobne ,ćwiczenia”. No tak! Jak mogłam od razu tego nie skojarzyć, przecież mój biegacz uprawiał jogę!

DSC_0092

Dziś, w niedzielny poranek również utkwiłam wzrok w już nie nieznajomym mężczyźnie. Znałam na pamięć najczęściej powtarzane przez niego układy rąk, nóg, brzucha, głowy. Mimo to nadal zachwycałam się jego zwinnością i elastycznością. Próbowałam stworzyć pozory pikniku, w czym ewidentnie pomagało mi pyszne ciasto. Przesadziłam jednak z jego ilością.

DSC_0073

Rozpalone od nadmiaru wrażeń gardło, musiałam orzeźwić łykiem herbaty. Jej przyjemnie złota barwa świadczyła o niezwykłej łagodności smaku, który pozbawiony był najmniejszych oznak goryczy. To zresztą jedyna herbata, którą mogłam pić bez dodatku cukru. Jej naturalny, nienarzucający się aromat, działał na mnie niezwykle kojąco. Jeśli chodzi o napoje, którymi uwielbiałam rozpoczynać dzień, to właśnie do nich należał produkt Yogi Tea. Nie tylko nie podrażniał żołądka, jak kawa, spożywana solo, bez akompaniamentu śniadania, ale czas, kiedy to z czeluści białej torebeczki pod wpływem ciepła uwalniały się barwiące, zapachowe związki trawy cytrynowej, guarany, mięty, imbiru i pieprzu, przeznaczałam na zbierającą siły kontemplację. O tak, zaparzanie Zielonej energii potrafiło pozytywnie nastawić mnie do życia.

DSC_0040

Lubię ją pić jeszcze ciepłą, kiedy przyjemnie parzy język. Zważam jednak na to, by nie potraktować jej nigdy wrzątkiem. Wedle zaleceń producenta oraz informacji, które znalazłam na polskiej ulotce czas, jaki herbata potrzebuje do tego, by ukazać mi swoje właściwości, nie powinien przekroczyć 7. minut. To jej w zupełności wystarczy, by zabarwić wodę na złoty kolor. Doceniam fakt, iż najpierw powoli rozbudza moje zaspane mięśnie, obiecując im przyjemny początek dnia, aby następnie dostarczyć moc, będącym w letargu organom.

DSC_0074

Jednakże odkryłam również, iż doskonale smakuje kiedy jest zimna. Wówczas pozostawia na języku przyjemne uczucie chłodu, To zapewne zasługa mięty. Próbowałam nawet raczyć się nią w towarzystwie kostek lodu. Takich doznań nie przebije nawet lemoniada. I tylko pewien fakt nie daje mi spokoju, dlaczego w opakowaniu jest tylko 17 sztuk? Całe szczęście, że przynajmniej papierowe karteluszki nie urywają się, kiedy wyciągam z kubka mokrą, ciężką torebeczkę.

DSC_0041

I kiedy tak dumałam o herbacie, mój uprawiający jogę biegacz niespodziewanie przysiadł się na skraju kocyka, pytając:

- Czy mogę się poczęstować ciastem?

Na szczęście udało mi się zachować trzeźwość umysłu i w miarę szybko zareagować, odpowiadając:

-Mogę nawet zaproponować herbatę. W sam raz dla jogina ;)

 

Herbatę Green Energy kupicie w sklepie Magiczne Indie

Za 17 torebeczek przyjdzie Wam zapłacić: 15,50zł

Link do produktu: KILK

 

Składniki, które stworzyły Green energy:

Zielona herbata (68%)
Trawa cytrynowa
Guarana (7%)
Mięta pieprzowa
Imbir
Kwiat bzu czarnego
Czarny pieprz
Suszony ekstrakt kombuchy
Werbena cytrynowa.
Naturalne aromaty

Przepis na ciasto z brzoskwiniami pochodzi z bloga Moje Wypieki.

 

li_lia

W październiku 2010r. zostałam mamą. Od tamtej pory godzę domowe i macierzyńskie obowiązki ze swoją pasją- pisaniem. Klawiatura jest moją najlepszą przyjaciółką. Piszę, ponieważ czuję potrzebę okiełznania myśli za pomocą liter.

12 komentarzy w Śniadanie na trawie

  • Ciasto wygląda bosko.Podkradnę przepis…

    • li_lia says:

      Ależ oczywiście. Smacznego :)

  • nikollet85 says:

    ja się wpraszam na ciacho – kochana wygląda bosko :)

    • li_lia says:

      Dla Ciebie Kinguś- wszystko.

  • Asia says:

    Nie lubię zielonej herbaty, ale ciacho mniam… :D

    • li_lia says:

      Słonko, ta herbata w ogóle nie smakuje jak typowa zielona. No i sam okres parzenia- 7 minut w przypadku zwykłego zieleńca spowodowałbyy ogrom goryczy.

  • Marta says:

    Smakowicie wygląda to ciasto :)
    Lubię zieloną herbatę, ale ta musi być wyjątkowo pyszna patrząc na jej skład…

  • Kiti says:

    Ja na ciasto zawsze jestem chętna, a herbatka może być do tego miłym dodatkiem:)

  • Kruszynka says:

    Takie ciasto z brzoskwiniami musiało być prawdziwym rajem:)

  • weronika says:

    Czy mogę wpaść do Ciebie na takie pyszności? bo lepszego śniadanka bym sobie nie wymarzyła :-)

  • Alicja says:

    wooow i ja chcę kawałek :) muszę koniecznie wypróbować :D

    • li_lia says:

      Polecam, uda się na pewno.

Zostaw komentarz Cancel reply

You may use these HTML tags and attributes: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>